RELACJA Z WYCIECZKI DO NASZYCH BRODÓW
7 - 11 maja 2007r.

"Wszystkie uliczki, wszystkie zakamarki
Są w myśli mojej nieudanym rymem.
Lecz nie o rym chodzi, a o nasze serce,
Co w słowie 'Brody' świat cały zamyka
Naszej młodości, naszego dzieciństwa,
Co choć minęło, to z myśli nie znika."

Anna Maria Andrzejewska-Heinrich
Wisła, 6/6/1993 (I Zjazd Koła Brodzian)

Piękne słowa pełnego tęsknoty wiersza Anny oddają doskonale i naszą tęsknotę - tęsknotę jedenastu brodzian, której posłuszni odwiedziliśmy ponownie miasto naszych dziadków, ojców, miasto naszego dzieciństwa, młodości 'chmurnej i durnej', miasto, z którego wbrew naszej woli zostaliśmy wyeksmitowani, miasto, na którego cmentarzach zostali nasi bliscy, to miasto wreszcie, które - mimo bolesnych wspomnień i często tragicznych naszych późniejszych losów - pozostaje w naszej pamięci wciąż tak samo żywe jak przed wielu laty.

08/05/2007

Zebrani z całej Polski, od Legnicy poprzez Świdnicę, Włocławek, Gliwice, Opole, Katowice aż po Sanok, wyruszamy pod 'dowództwem' Zygmunta Huzarskiego z punktu zbornego w Przemyślu do przejścia granicznego w Medyce. Wszyscy w dobrej formie, wszyscy pełni zapału i oczekiwań. Po sprawnej, krótkiej odprawie przekraczamy granicę. Jest piękny, wiosenny poranek. Jedziemy przez Gródek Jagielloński, po drodze przez okna podziwiamy mijane wioski, zieleniące się pola i kwitnące sady, a widok ich budzi ukryte głęboko wspomnienia.

Od strony Zimnej Wody, miejscowości związanej z księdzem Bardeckim, ulicą Gródecką wjeżdżamy do miasta, które w sercach kresowiaków było, jest i pozostanie 'Semper Fidelis'. Oglądamy Lwów jadąc rozkopanymi ulicami - niewiele się w kwestii ich stanu zmieniło od września 2006r. Każdy z nas rozpoznaje znane budowle - a to dworzec kolejowy, a to zamieniony na świątynię innego obrządku kościół św. Elżbiety, który odegrał tak ważną rolę w bohaterskiej obronie miasta, a to słynne więzienie 'Brygidki' czy wreszcie gmach Opery. Powoli opuszczamy zatłoczone centrum i kierujemy się na drogę wiodącą do Brodów. Tutaj ruch niewielki, wokół jak okiem sięgnąć piękne, zielone pola, jedynie serdeczna ulewa i burzowe, ponure niebo zakłócają ten nastrój sielanki. .

Dojeżdżamy do celu. Dla jadących po raz pierwszy wszystko wydaje się - a właściwie jest - zupełnie inne niż we wspomnieniach. Słychać już komentarze, że czyjegoś domu już nie ma, że na jego miejscu inne budowle stoją, że tylko przejazd kolejowy pozostał tam, gdzie był dawniej. Przejeżdżamy obok inaczej zupełnie wyglądającego teraz dworca (starych zabudowań sprzed 1944r. nie ma już wcale), mijamy 'czarną ścieżkę' obok domu Korzeniowskiego i jedziemy ulicą Kolejową aż do naszego tymczasowego 'domu' - domu na parę dni, znajdującego się przy ulicy Westa 28. Tam witają nas jak zawsze serdecznie, jak zawsze ciepło, jak zawsze chlebem i solą. Witają nas siostry i parafianie. Witają nas śpiewem i uściskami. Witają nas całym sercem. Dla tych, którzy byli tu już we wrześniu 2006r. widok ten i zwyczaj to nic nowego, ale dla nowicjuszy to wielkie wzruszenie i niezapomniane przeżycie. Powoli opanowuje nas wielka radość - wróciliśmy! Znów tu jesteśmy! .

Następuje rozładunek i wręczanie darów. Siostry podejmują nas gościnnie obiadem, potem kwaterujemy się w znajomym hotelu przy ulicy Lwowskiej i mamy trochę czasu do własnej dyspozycji. Po krótkim odpoczynku każdy rozpoczyna swoje prywatne zwiedzanie, a właściwie odwiedzanie znanych zakątków. Poprzednio byliśmy tu złotą jesienią, teraz otacza nas wszechobecna, wiosenna zieleń. Ulicą Lwowską powoli zbliżamy się do centrum. Idziemy poboczem, bo chodnika nie ma, obserwując różnorodną zabudowę. Zastawki i Suchowólka już nie istnieją, rozpoznajemy jedynie zaniedbany budynek Urzędu Gminy w Starych Brodach. Mijamy miniaturę mostu na Suchowólce i zaczynam rozpoznawać przycupnięte wzdłuż drogi domki. Wreszcie pojawia się chodnik. Idziemy dalej i widzimy dom Sirków, a dalej Rojekówkę. Trochę nas rozczarowuje, bo całkiem pozbawiona jest teraz zieleni - nie ma drzew, nie ma też pomnika Korzeniowskiego. Jest na szczęście słynny zegar, a wzdłuż zachodniej, południowej i północnej strony stoją ocalałe kamienice. Na stronie wschodniej niestety widać jedynie kioski. Chcemy wstąpić do muzeum, mając nadzieję na zobaczenie eksponatów z dawnych Brodów. Niestety, już za późno i muzeum jest zamknięte.

Smutek ogarnia nas, gdy tak przyglądamy się centrum naszego miasta - wymaga ono pilnie generalnego remontu. Odremontowana za to jest już ulica Westa, co pozytywnie nas zaskakuje. Jego dom posiada na frontonie cztery medaliony - Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego i Korzeniowskiego. Sklepy pełne są różnorodnych artykułów, dobrze prezentują się restauracje, hotel i bank. Tylko dziury w asfalcie nie pasują do ogólnego dobrego wrażenia. Wchodzimy na Rynek. Z naszych czasów pozostała jedynie strona północna, ta z pocztą, oraz częściowo wschodnia, z hotelem. Reszta zupełnie inaczej została po wojnie zabudowana. Czas nas goni, wracamy więc taksówką, oglądając jeszcze po drodze kilka ocalałych kamienic i hotel. Znikła cała dzielnica żydowska, stoi tylko uszkodzona synagoga, po której widać upływający czas, ale która - na szczęście - ma być wkrótce remontowana.

Wracamy na kolację do sióstr, spotykamy się tam z księżmi, którzy wcześniej zajęci byli swoimi obowiązkami przy budowie kościoła. Wszyscy dzielimy się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami. Zgadzamy się, że być może z powodu braku pieniędzy, a może innych priorytetów, miasto nie przeprowadza wystarczającej liczby remontów. Cieszymy się, że cerkiew greko-katolicka w naszym dawnym kościele jest pięknie odrestaurowana we wschodnim stylu. Żałujemy jedynie, że nie można jej było przywrócić rzymskim katolikom.

Oglądamy z zewnątrz nasz nowy, budujący się kościół. Już na pierwszy rzut oka widać postęp prac. Od góry położone są białe tynki, wstawiono też boczne okna. Częściowo usunięte rusztowania odsłoniły górną część - bryła wydaje się teraz być o wiele szersza, a wieże lepiej się prezentują. Zadowoleni, wracamy do hotelu.

08/05/2007

Po śniadaniu czeka nas zaplanowany wyjazd do Huty Pieniackiej i Palikrów. Obie te wsie należą do brodzkiej parafii. Pogoda niestety od rana fatalna - zimno i wietrznie - ale nikogo to nie zniechęca, nikt nie rezygnuje. Jedzie z nami ksiądz proboszcz. Najpierw wjeżdżamy do Palikrów. Teraz jest to zmodernizowana, typowa, kresowa wieś. Dachy kryte są eternitem, pola obsiane, wokół zielone łąki a na nich bydło, dużo gęsi i kaczek. Zgadujemy, że ludzie zdani są na własne zaopatrzenie - nie ma się czemu dziwić, skoro ich emerytury często wynoszą 35 - 70 hrywien. Podjeżdżamy pod zadbany, dobrze wewnątrz utrzymany, położony na wzniesieniu kościół rzymsko-katolicki (z 1907 roku) pod wezwaniem Świętej Rodziny, którym opiekuje się nasza parafia, a którego dogląda miejscowa kobieta.

Kobieta mówi dobrze po polsku, z silnym kresowym akcentem. Ma klucz, wchodzimy więc do środka. Ciesząc się, że kościół ocalał, że jest, robimy 'zrzutkę'. Po chwili ta sama kobieta prowadzi nas na miejsce naszej pielgrzymki - na łąkę, na której dokonała się bratobójcza zbrodnia. Wierzyć nam się nie chce, że nienawiść potrafi do tego stopnia zawładnąć rozumem i sercem człowieka. Wszak mordercą często był mieszkaniec tej samej wsi, sąsiad, często mówił tym samym językiem, a od ofiary odróżniał go jedynie sposób kreślenia krzyża. Przytłoczeni, modlimy się pod wystawionym przez mieszkańców pomnikiem nagrobnym. Napis na tablicy głosi, że w tym miejscu 12 marca 1944r. rozstrzelano 365 mieszkańców Palikrów.

Zaczyna padać deszcz, białe wiosenne kwiaty pochylają swe główki, a coraz silniejszy wiatr niesie do Boga nasze prośby o przebaczenie i wieczne odpoczywanie. Jest cicho, jakże inaczej niż tamtego dnia, gdy łąka ta słyszała jęki bólu i rozpaczy. Jedynie pobliski potok płynie tak samo, jak wtedy. Odchodzimy w milczeniu, żegnając kilku mieszkańców wsi.

Ruszamy w dalszą drogę - do Huty Pieniackiej. Choć pogoda wydaje się łaskawsza, jako że mniej pada, ciężko nam na sercu. Wiemy przecież, że jedziemy do podobnego miejsca. Samochód dzielnie pokonuje drogę wiodącą leśnym traktem. Z dala już widzimy usytuowany na wzgórzu ogromny granitowy krzyż - dojeżdżamy na miejsce.

Za krzyżem niegdyś istniała wieś, Huta Pieniacka. Dziś po obu jego stronach stoją tablice z wyrytymi nazwiskami tysiąca osób, jej byłych mieszkańców. Wokół krzyża widać wypalone znicze, uschnięte kwiaty. To dobrze, że ludzie odwiedzają miejsce tej masakry. My też modlimy się i zapalamy znicze. Trudno nam dziś zrozumieć, co stało się w tej wiosce pewnego zimowego dnia. Wyobrażamy sobie plamy krwi na śniegu i poczucie bezsilności ludzi, którzy ginęli tutaj tylko dlatego, że nienawiść była silniejsza od wszystkich innych uczuć.

Wracamy w milczeniu, wiedząc, że miejsce to zostanie na zawsze w naszej pamięci. Po powrocie spotykamy się z Zosią Leszczyńską, którą ksiądz Piotr zabrał w odwiedziny do jej rodzinnej wioski, Warszawki. Wioski tej właściwie już nie ma, zostały tylko pola. Bierzemy udział w majowym nabożeństwie, odprawianym przez księdza Piotra. Kaplica pełna jest wiernych, dzieci i młodzieży. Dzieci biorą czynny udział, odczytując bardzo ładnie i poprawnie, po polsku, teksty modlitw i czytań. Organista prowadzi śpiewy, wszyscy śpiewają, korzystając z rozdanych śpiewników. Po nabożeństwie odprawiona zostaje jeszcze w języku polskim msza św. przez księdza proboszcza Anatola Szpaka i księdza wikarego Piotra Smołę. Czytania wykonują dzieci, młodzież i siostra Paschalisa. Kazanie wygłasza proboszcz, nawiązując do tego, że każdy człowiek potrzebuje drugiego, że każdy z nas nosi w sobie dobro i zrozumienie, które powinien okazać bliźniemu. Kaplica rozbrzmiewa płynącym z serc śpiewem. Podając sobie ręce na znak pokoju czujemy się sobie nawzajem bardzo bliscy. Wszyscy się uśmiechają, wyczuwamy radość z naszej tu obecności, co jest dla nas budującym przeżyciem. Wychodząc z mszy św. widzimy na horyzoncie wspaniałą tęczę - piękny to i wymowny znak.

Wszyscy obecni zostają zaproszeni przez siostry na spotkanie, które zostało przez nie przygotowane z udziałem dzieci i młodzieży. Jadalnia pęka w szwach, panuje przemiła atmosfera. Dzieci przedstawiają wspólnie opracowaną inscenizację, starsze artystki deklamują, występuje znana nam już Tereska z wierszami Słowackiego i Krasickiego. Wzrusza nas to, że w przedstawieniu biorą udział dzieci w wieku przedszkolnym, a towarzyszą im młode mamy - nowy nabytek parafii.

Po części artystycznej następuje wspólne śpiewanie w obu językach, przy akompaniamencie w wykonaniu pana Władzia. Spotkanie kończy się przekazaniem przez Danutę Bazielichową i Zygmunta Huzarskiego na ręce księży darów od Koła Brodzian, którymi są kapa i welon do sprawowania uroczystych liturgii, takich jak podczas procesji czy adoracji.

Danuta Bazielichowa w pięknych słowach dziękuje dzieciom, parafianom, a szczególnie siostrom i księżom za ciepłą i miłą sercu gościnę, za okazaną nam - Polakom, kresowianom, brodzianom - serdeczność i sympatię. Ponawia też zaproszenie dla księdza i sióstr do udziału w XV Zjeździe Koła Brodzian w Wiśle. Czas szybko mija i przy śpiewaniu "Kwiatów polskich" musimy się rozstać.

Zygmunt Huzarski wraz z księdzem proboszczem omawiają z wykonawcą sprawę kosztorysu i terminu wykonania głównych drzwi do kościoła, które ufundowane zostaną przez nasze Koło. Pozostali uczestnicy wycieczki mają jeszcze trochę wolnego czasu - aż do pożegnalnego obiadu. Część z nas zainteresowana jest pójściem na cmentarz. Idziemy więc odwiedzić groby naszych bliskich i księdza Kozaczewskiego. Następnie przechodzimy na cmentarz wojskowy - traktujemy to jak nasz patriotyczny obowiązek. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu cmentarz jest uporządkowany, trawa wykoszona, na betonowych krzyżach widać czytelne napisy, a na pomniku wyeksponowano krzyż Virtuti Militari. Cieszy nas ten zastany obraz, budzi naszą nadzieję, że miejsce to nie popadnie w ruinę i niepamięć.

Wracamy wszyscy na obiad, po drodze odwiedzając jeszcze raz znajome miejsca i robiąc ostanie zakupy. Opanowuje nas smutek rozstania, nie wiemy, czy jeszcze kiedyś dane nam będzie tu wrócić, więc Bogu pozostawiamy decyzję. Żegnają nas wszyscy serdecznie, ustawiamy się jeszcze do wspólnego zdjęcia, potem już tylko pozostają uściski, ucałowania i nadzieja na spotkanie w Wiśle. Szczęść Boże!

10/05/2007

Do Polski wyjeżdżamy koło godziny 17.00. Przejeżdżamy przez Karczową - tak ma być bliżej i prędzej do Przemyśla. W busiku panuje cisza - rozpadał się deszcz, a nam trochę markotno. Poza tym odczuwamy już zmęczenie trudami podróży. W oddali majaczą już światła terminalu granicznego, nam marzy się polski hotel 'Gromada', a tu na granicy korek, zapowiadający dłuższy postój. Ratuje nas z opresji nasz dzielny przywódca, Zygmunt, prowadząc kierowcę pod prąd pod sam szlaban. Tam trafiamy na dwa jadące z Kijowa i dokładnie sprawdzane autobusy, więc i tak czekamy dość długo. Tylko spokój może nas uratować, w myśli prosimy więc polskich celników, by wypuścili już tych z Kijowa ze swoich objęć. Wreszcie! Odprawiają nas szybko i nareszcie jesteśmy u siebie, korzystamy z toalet jak marzenie (w końcu jesteśmy w Europie) i pozbywamy się w wolnocłowym sklepie ostatnich hrywien. Pół godziny po północy docieramy do naszego Edenu - do hotelu 'Gromada'. Każdy z nas marzy już o łazience i czystym łóżku. Dobranoc!

11/05/2007

O godzinie ósmej spotykamy się na śniadaniu, a godzinę później wszyscy zaczynają się żegnać, wymieniając ostatnie uściski i całusy. Ostatnia pozostaje na tarasie Ala - macha długo (beksa!).

Szerokiej drogi pozostałym i - do zobaczenia w Wiśle!